"OSTATNIEJ NOCY W SOHO" - WRAŻENIA PO SEANSIE
Uwielbiam Edgara Wrighta, jego filmy zawsze mają niepowtarzalny styl, charakter i onieśmielają zadziwiającymi pomysłami. Dlatego też nie będzie niespodzianką jak powiem, że "Last Night in Soho" wyczekiwałem z wyciągniętym jęzorem, a moje oczekiwania były spore. I w końcu doczekałem się premiery, a tu spotkałem projekt, który był z pewnością życiowym marzeniem Wright'a do spełnienia. Czuć tu miłość reżysera do swego materiału. Szczególnie, że ta produkcja to również laurka dla lat 60. oraz całego pokładu popkulturowego z tamtego okresu. Muzyka, filmy, stroje. Czuć tu geekowskie zamiłowanie reżysera do tamtego okresu, które objawia się próbą ukazania wszystkiego, za co kocha tamte czasy. I tak to wygląda z początku. Oglądamy tego przyjemnego fanfika, ale nagle klimat zaczyna gęstnieć. Wtedy film przemienia się w jakiś kryminał z intrygującą dawką grozy, przypominający często moje ulubione giallo. To wszystko oblane cudownym color gradingiem, pełną profesjonalizmu operatorką i świetnym aktorstwem. Po tych słowach zapewne chciałoby się od razu wyskoczyć z domu, by lecieć prędko do kina i zobaczyć to cudeńko. Niestety tu pojawia się pewien mankament, który psuje całą zabawę.
Dawno nie wyszedłem tak zły z kina. Dlaczego? Gdyż nie potrafiłem przeboleć tego, co z tym wspaniałym materiałem zrobił Edgar Wright. Rzadko spotykam produkcje tak zaniżające się jakościowo w czasie seansu. I tutaj chodzi mi oczywiście o pay off całej historii, który jest na tyle tragiczny, że psuje całą dobroć, jaką film mógł oferować wcześniej. Nie spodziewałbym się po tym brytyjskim twórcy pójścia na taką łatwiznę. To robi się w pewnym momencie po prostu tak łopatologiczne, tak trywialne, że łapałem się za głowę i nie mogłem uwierzyć w to, co oglądam na ekranie. Zdecydowanie wolałbym coś bardziej subtelnego, co współgrałoby zresztą również z ogólnym wydźwiękiem tego filmu. A jest to również tego typu opowieść, która nabiera sensu właśnie dopiero pod koniec i niejako nie da się odkroić jednej połowy metrażu od drugiej. Zakończenie woła imo o pomstę do nieba, gdyż jest totalną kliszą, a dodatkowo taką, której nie cierpię. Ponadto Wright bawi się tutaj twistami, które są albo to niezwykle wymuszone i prostacko przygotowywane od pierwszych scen albo po prostu niesamowicie przewidywalne.
Trudno mi oceniać ten film, gdyż większość seansu była przyjemnym ładnym horrorkiem (raczej się nie przestraszycie), bliskim mego serduszka. Ta czerwień, fiolet, zieleń... Niesamowita paleta barw, przywodząca na myśl dzieła Dario Argento, a więc fascynująca zabawa kolorami. Do tego prześliczne kadrowanie scen - wszystkie momenty z lustrami/wizjami to wizualny majstersztyk. Plus jeszcze te wyśmienite aktorstwo. Zjawiskowa Anya Taylor-Joy, która zagarnia dla siebie ekran za każdym razem. Szarmancki i uwodzicielski Matt Smith czy Thomasin McKenzie, fenomenalnie budująca sferę emocjonalną. I dlatego też tak żal mi tego filmu. Czy naprawdę rozwiązanie fabuły musiało być tak pospolite, kojarzące mi się machinalnie z tymi wszystkimi słabszymi horrorami, których w trakcie roku wychodzi niezliczona ilość (?).
To boli. Mam ogromny problem z powiedzmy to, drugą częścią tego filmu. Do tego stopnia, że mógłbym rzucać wam tekstem "najgorszy film Wright'a". Jednocześnie znalazłem tu tyle fascynujących elementów, że byłoby dla mnie trudne to do przyznania. Dam tej produkcji czas, ochłonę. Może jeszcze się z nią przeproszę, przynajmniej w jakimś stopniu. Gdyż nie jest to przecież zły film, a z realizatorskiej strony wręcz rewelacyjny. Jednak na tyle rozczarowujący, by budzić we mnie niezwykle skrajne odczucia.
Ocena: 6/10
Komentarze
Prześlij komentarz