W poszukiwaniu szczęścia, czyli moje wrażenia po seansie nowego Doctora Strange'a
Jestem w rozkroku z tym filmem, bo znalazłem w nim zarówno masę rzeczy, która mi się bardzo spodobała i wypadła świetnie, ale jednocześnie niejednokrotnie powtarzałem w myślach "Nie", mając problem z wieloma elementami tej produkcji. Dlatego też, by może nie powodować tu takiego chaotycznego miszmaszu, jakim jest sam "Doktor Strange w Multiwersum Obłędu" (w pozytywnym i negatywnym tego słowa znaczeniu), podzielę te moje refleksje na część bardziej zachwalającą najnowszy element układanki MCU i drugą, gdzie będę bardziej krytyczny wobec tego filmu.
Nowy "Doktor Strange" to coś czego w wielkim filmowym cyklu Marvel Studios jeszcze nie doświadczyliśmy. Niezwykle świeże i oryginalne podejście do tematu. Chociaż nie tak zupełnie do końca, bo spotykamy się tu po prostu z Samem Raimim, który po swej długiej nieobecności w kinie, wraca z p mirojektem będącym niejako kwintesencją całego jego stylu reżyserskiego. Osoba, która ma zasłużone miejsce zarówno w historii gatunku superhero (Spider-Many) co horroru ("Martwe zło"), spełniła mokre sny co niektórych fanów i dostaliśmy prawowite kino grozy w świecie superbohaterów. A to wszystko okraszone niezwykle wybijającą się na wierzch estetyką Raimiego. Praca kamery, budowanie napięcia, tempo akcji czy lekki kicz, to wszystko powoduje, że nie czujemy się jak podczas seansu innych marvelków. Co sprawia, że cała warstwa wizualna prezentuje się bynajmniej ciekawie, a sposób prezentowania pewnych sytuacji z pewnością nie przeszedłby przykładowo w "Avengers" czy każdym innym dotychczasowym filmie MCU. Gdyż "Doktor Strange" potrafi zbudować prawdziwie horrorową atmosferę, serwując przy tym sporo jump scare'ów, mrocznych lokacji i niezwykle brutalne sceny. Jest to zresztą w moim odbiorze najlepszy element całości. W ogóle takie oniryczne podejście do konceptu multiwersum, wiążące się w takim razie z koszmarami i tą całą grozą, wypadło naprawdę intrygująco.
Tak jak w pierwszych recenzjach wielkimi pochwałami obarczano osoby Elizabeth Olsen i Benedicta Cumberbatcha, tak i ja muszę się przyłączyć do tych wszystkich peanów na ich cześć. Z tą różnicą, że w moim odbiorze postać Wandy zdecydowanie lepiej pisana była w serialu "WandaVision", a w tym filmie czasem wypada wręcz karykaturalnie i przerysowanie. Zdecydowanie inaczej jest za to ze Stephenem Strange'em, który przechodzi w obrębie całej historii bardzo ciekawą, przejmującą drogę. Zaś sam Benedict wypada fantastycznie i znowu odzywa się mój ból z powodu niewręczenia mu w tym roku tego Oscara 🙄 Tu też mogę już jako pewnie kolejna osoba uspokoić tych, którzy bali się Cameo The Movie. Fanserwisu tu stosunkowo niewiele, zresztą podobnie jak i samych cameo, pod tym względem ostatni Spider-Man był nieporównywalnie większym fanowskim wydarzeniem.
I szczerze mówiąc, by nie wchodzić w spoilery to chyba tyle moich zachwytów nad tą produkcją. A teraz pora trochę ponarzekać. Zaś pierwszym moim zarzutem będzie tempo filmu, które po prostu zapierdziela. Twórcy mają materiału chyba na dwa czy trzy filmy, a próbują się zmieścić z tym wszystkim w dwóch godzinach, co powoduje lekkie przytłoczenie, a nawet znużenie. Boli mnie to, szczególnie że kiedy w nielicznych momentach starano się niejako na chwilę zatrzymać i dać chwilę odpoczynku dla bohaterów, czułem że potrzebna była większa ilość takich scen. Może jednak gdyby ten film trwał koło trzech godzin, pod tym względem w moim odbiorze wyszłoby na plus. Szczególnie, że sam styl Raimiego również potrafi męczyć. Gdyż ten uznany reżyser na każdym kroku jakby chciał potwierdzać, że to jego film. Wypada to względnie ciekawie, ale czasem odczuwałem tu już zbyt duży przesyt tymi wszystkimi agresywnymi zbliżeniami na twarz bohaterów czy sztandarowymi jump scare'ami.
Zniesmaczony jestem również samą historią, która jak na tak rozbuchany koncept jakim jest multiwersum znowu sprowadza się do dosyć klasycznego motywu i działa całkiem przewidywalnie. W żadnym stopniu nie jest to pomysłowe, jeśli spróbujemy przyrównać się z "Wszystko wszędzie naraz". Spotykamy się tu wprawdzie z dużą ilością sytuacji, które będą miały z pewnością zauważalny wpływ na historię naszego MCU, ale przez fakt, że od jednej akcji pędzimy do kolejnej, trudno zwrócić na to bardziej uwagę. W ogóle zastanawiam się, ile będę pamiętał z tego filmu za pół roku, jeśli go sobie nie powtórzę z parę razy po drodze. Gdyż w pewnym sensie dzieje się tu za dużo i za szybko. Wątki potrafią być ciachane w chwilę niczym zakończenie pierwszego "Predatora". Dodam też, że drugi akt uważam za zdecydowanie gorszy od pierwszego oraz trzeciego i to właśnie tam w środku filmu potrafiłem się nawet lekko wynudzić, mimo że film jest właśnie przecież względnie krótki.
Jednak mimo tych wszystkich dziur fabularnych, swoistego chaosu i lekkiego przestylizowania w wykonaniu Sama Raimiego, ten film jest bardzo ciekawym tworem, który pozostawia po sobie sporo emocji oraz powoduje chęć do natychmiastowego dyskutowania o nim, analizowania. Zastanawiam się też w jaką stronę pójdą dalsze projekty związane z Doktorem Strange'em, gdyż ta postać jest obecnie zdecydowanie jedną z najciekawszych postaci całego Marvela i dalej tkwi ogromny potencjał w budowaniu kolejnych historii z jego udziałem. Tu też nie ukrywam, że marzy mi się by takiego "Doktora Strange'a 3" wyreżyserował Scott Derrickson 🙈
Ocena: 7/10
Komentarze
Prześlij komentarz