Jordan Peele moim zdaniem jest obecnie najwybitniejszym reżyserem w Hollywood. Zachwycałem się fantastycznym "Us" czy intrygującym "Get out", ale przy okazji tamtych premier bałem się niejako jeszcze tak szybko nakładać mu koronę na głowę. Jednak seans "Nope" pozostawił mnie w takim zachwycie i prawdziwym niedowierzaniu w to "jak dobre to było", że mogę już bez żadnych lęków koronować Peele'a na największego kinowego wizjonera dzisiejszych czasów.
"Nope" to dla mnie film całkowicie pozbawiony wad. Realizacyjny majstersztyk, który może zostać kiedyś nazwany kultowym i być wymienianym obok "Szczęk" czy "Parku Jurajskiego" jako klasyka kina. I nie bez powodu wspominam filmy Stevena Spielberga. Gdyż oglądając tę produkcję miałem wrażenie, że właśnie TAKI FILM mógłby nakręcić mistrz Spielberg w dzisiejszych czasach, gdyby dalej miał tego pazura do wyznaczania nowych ścieżek w kinematografii, czym błyszczał w latach 70. i 80. Czyli można by rzec, że właśnie ochrzciłem Peele'a nowym Spielbergiem. On sam zresztą kręcił ten film jeszcze w czasie pandemii i mając świadomość ówczesnej sytuacji (prognozowano koniec kina), zdecydował się włożyć w swe dzieło całe serce do kinematografii, oddając jej prawdziwy hołd. Stąd też decyzja o kamerach IMAX. A jako osoba również zakochana w kinie, przyznać muszę, że wyszła Peele'owi ta cała robota genialnie i jeśli "Nope" miałby być ostatnim filmem, jaki zobaczyłbym w kinie, to byłby idealnym tytułem, na taką okazję.
Zdecydowanie najlepszy film ze wszystkich trzech dotychczasowych tego reżysera (może nakręcić coś jeszcze lepszego?


), najlepszy film roku oraz jeden z najlepszych, jakie widziałem w ostatnich latach. Peele fantastycznie balansuje tempo akcji, poczynając od budzenia w widzu stale narastającego napięcia po onieśmielający finał. Każdy pełny metraż składa się z trzech aktów i często przykładowo mimo dwóch bardzo dobrych, twórcy mogą zawieść w środku bądź na koniec obrazu. "Nope" jest tego całkowitym przeciwieństwem, które skrzętnie wykorzystuje budowę trzyaktową, prezentując nam wybornie wyrównane widowisko. Gęsty klimat i poczucie niepokoju czy nieznanego po prostu nie pozwala odwrócić wzroku od ekranu nawet na moment. Siedzisz w fotelu całkowicie zaangażowany, wyczekując jedynie kolejnych kroków, na jakie zdecydują się bohaterowie opowieści.
Peele wykorzystuje tu wiele bardzo rozpoznawalnych motywów czy metatekstualności, co od razu zwróci uwagę zapalczywych kinomanów. Jednak w tej znajomej otoczce pojawia się tyle świeżości, że trudno wyjść ze zdumienia, jak fantastyczną historię można utkać z tego wszystkiego. Nie bez powodu przecież "Nope" ma robić za laurkę kinematografii. Obca cywilizacja, westernowa aura, klimaty grozy - to wszystko po części odnajdziemy w tej produkcji, ale polane zupełnie nowym sosem. Co w efekcie zapewnia pierwszorzędną zabawę gatunkową, odsłaniającą moje ulubione elementy kinematografii. Peele atakuje tym razem z innej strony i przywozi nam projekt zawieszony w zupełnie innej atmosferze, z której mogliśmy kojarzyć go do tej pory. A okazuje się to jeszcze bardziej odkrywcze i jeszcze bardziej zaskakujące. Szczególnie, że oprócz faktu, że "Nope" to zdecydowanie kino autorskie, działa w pewnym sensie trochę na zasadach blockbustera. A bardziej w sumie starego blockbustera. To Kino Nowej Przygody przeformatowane na nasze czasy z wyższą kategorią wiekową.
A oprócz zajmującego scenariusza i ciekawego zwrotu akcji, który jest w rezultacie istotą całej historii, film też wygląda oraz brzmi wprost nieziemsko. Miałem wrażenie, że każdy kadr jest małym arcydziełem, a określone dźwięki dodawały całości takiego napięcia, jakiego nie czułem w kinie od dawna. Cudownym zdjęciom dopomagają śliczne plenerki, w jakich umiejscowiono akcję. Zaś muzyka stylizowana na taką, kojarzącą nam się ze starymi klasykami typu Siedmiu wspaniałych, nie raz wywołała ciarki na mych plecach.
I aktorsko jest tu oczywiście wyśmienicie. Peele przygarnął sobie niezwykle utalentowanego Daniela Kaluuyę, by chwalić się nim niczym towarem ekskluzywnym. Ale dlaczego mielibyśmy się temu dziwić? Aktor jest fenomenalny, a jego oczy w "Nope" to prawdziwa magia. Zresztą cała reszta obsady również z łatwością zwraca na siebie uwagę widza, a Steven Yeun szczególnie, prezentując się w zupełnie innej roli, niż te w których spotykałem go do tej pory.
Polecam "Nope" z całego serduszka, bo to dzieło wybitne, dopięte na ostatni guzik. Warto sprawdzić nawet jeśli tematy UFO kojarzą wam się z kiczem i machinalnie odstraszają. Zapewniam, że Peele przygotował dla nas filmową ucztę, oferując nadzwyczajne kinowe doświadczenie. Polecam również jak najmniej czytać o fabule filmu, a w związku, że minęły trzy tygodnie od oficjalnej premiery, to łatwo się natknąć na jakieś spojlery. Ja poszedłem, znając jedynie zwiastuny i po prostu mnie wbiło w fotel z wrażenia.
Że dzisiaj niby nie kręci się już ambitnych filmów? Nope. Zobacz "NOPE"

OCENA: 10/10

Komentarze
Prześlij komentarz